Wychowałam się w przekonaniu, że solidne podstawy i przygotowanie to klucz do wszystkiego. Do dzisiaj stosuję tę zasadę. Jedno jest pewne – przechodząc na dietę i zmieniając nawyki dobra baza zaczyna mieć fundamentalne znaczenie. Oczywiście najlepszą drogą jest stopniowe wprowadzanie zmian, zaprzyjaźnianie się z nowościami i zapraszanie ich z uśmiechem do siebie, zastępując powoli złe nawyki. Ale niestety większość z nas podejmuje decyzje o zmianie, kiedy nie wciska się w spodnie, a delikatne kiedyś dolegliwości stają się nie do wytrzymania. Dostajemy rozpisane przez dietetyka zalecenia, tygodniowe jadłospisy, siadamy i… czarna rozpacz.
Zabawne, najbardziej pomogła mi w planowaniu tego co, jak i kiedy zjem autorka poczytnego kiedyś poradnika dla przyszłych mam – Tracy Hogg. Wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, że dietetyka stanie się moją pasją i pracą (jak również czym jest macierzyństwo). Siedziałam sobie w ukwieconym ogrodzie moich rodziców, z pięknym 7 miesięcznym brzuszkiem, czytając rady Tracy, jak przygotować się do porodu i jak przetrwać po nim. Było to dla mnie jak science fiction i miałam wrażenie, że jakaś szalona kobieta przygotowuje mnie na wojnę, ale jako osoba dość uporządkowana zrobiłam co kazała. A mianowicie, na dwa tygodnie przed planowanym porodem rozpoczęłam magazynowanie jedzenia (oczywiście mocno z tym przesadzając). Zupy kremy w porcjach, owoce i warzywa z ogrodu Mamy w woreczkach, pierogi, klopsy, gołąbki a jakże też. Kilka zgrzewek wody. Kasze, makarony, mąka, orzechy. Tak przygotowana urodziłam zdrowego synka … 2 tygodnie po terminie. I wtedy zrozumiałam po co to robiłam. Wyczerpana, zestresowana, walcząca o każdą minutę snu i kroplę pokarmu (czas na przygotowanie posiłku poświęcając na koszmarną przygodę z laktatorem) doceniłam swoje zapasy, zdana tylko na siebie. Potem wiele razy klęłam na Tracy Hogg i jej perfekcyjne rady w zakresie opieki nad niemowlakiem. Ale do dzisiaj mam zawsze zamrożone zapasy a zakupione produkty po wstępnej obróbce i selekcji poukładane w szklanych pojemnikach. Pozwoliło mi to przetrwać w korporacyjnym rytmie pracy (codziennie pakowałam przepiękne posiłki na cały dzień wzbudzając podziw współpracowników). Unikam marnowania jedzenia, nie muszę też jeść tej samej zupy przez 3 dni z rzędu, kiedy mogę planuję co zjem z wyprzedzeniem. W ten sposób jestem w stanie zawsze zjeść przyzwoity posiłek, nie dopuścić do ataków głodu i nie kupować batoników „ratując” sytuację.
Jak to robię? O tym przeczytacie w moim wpisie „Dobra baza w mojej lodówce”.